Erling Haaland Show w Manchesterze, Lipsk na kolanach
Marco Rose przed rewanżem 1/8 finału LM w Manchesterze powiedział wprost, jak powinny zagrać Czerwone Byki, by pokonać Manchester City: odważnie w defensywie, rozważnie w ataku. Przede wszystkim jednak to musiał być wyjątkowo dobry mecz niemieckiego zespołu, by myśleć o eliminacji faworytów z północy Anglii. Niczego takiego nie było widać w początkowych fragmentach meczu. Można pominąć, że RB Lipsk nie było w stanie zaatakować bramki gospodarzy z Etihad Stadium. Na dobrą okazję czasem warto poczekać dłużej.
Tyle że zamiast zapowiadanej odwagi w obronie była bezradność, na którą trudno było patrzeć. Nieudane próby odbiorów, bardzo niecelne podania i wybicia na uwolnienie. To był przepis na katastrofę, zwłaszcza przy rywalach pokroju Haalanda, De Bruyne, Grealisha czy Gundogana czających się na obwodzie pola karnego.
Wystarczyło 20 minut, by dopuszczanie City tak blisko się zemściło. Zdaniem sędziego piłkę ręką w polu karnym zagrał Henrichs. I choć niechcący, a decyzja dyskusyjna, to karny został przyznany, a Erling Haaland wyegzekwował gola pomimo dobrej intuicji bramkarza. Czerwone Byki ledwie zdążyły pograć kilka sekund po wznowieniu i już było 2:0. Tym razem z dystansu wypalił Kevin De Bruyne. Jego strzał obił poprzeczkę, a wylatującą na wprost bramki piłkę dobił Haaland.
Przyjezdni, jakby rażeni piorunem, nie tylko nie byli w stanie się zrewanżować, ale nawet błędów Obywateli nie umieli wykorzystać. Szczególnie żałować mogli sytuacji, gdy Ruben Dias niechcący oddał im piłkę w swoim polu karnym. Brakło zimnej krwi i oczekiwanego przez Marco Rosego rozsądku w ataku, bramka City pozostała niezagrożona.
Z kolei miejscowi, ku uciesze pełnych trybun, nawet bez forsowania tempa przecinali obronę rywali raz po raz, strasząc kolejnym golem. Nie tylko strasząc, zresztą. Już w doliczonym czasie gry pierwszej połowy Błękitni trafili raz jeszcze, tym razem w słupek Ruben Dias, a z linii dobijał Haaland. Jakby chciał kolegom powiedzieć, że kto by nie strzelał, bramki są jego. A rywalom, że żadna zmiana taktyki na drugą połowę już ich nie uratuje.
Dokładnie tak rozpoczęła się druga część meczu: cokolwiek mogli planować zawodnicy RBL, wybił im z głowy Manchester City. Tym razem Ilkay Gundogan nie oddał piłki czekającemu Haalandowi i sam z kilkunastu metrów chytrze posłał piłkę pomiędzy nogami obrońców i pod rękawicą Blaswicha.
Kolejnego trafienia Haaland odebrać sobie już nie pozwolił i w 54. minucie – po wykończeniu na raty – miał na koncie cztery gole. Czy to mu wystarczyło? W żadnym razie! Wciąż, jak natrętny giez, był z każdej strony obrońców i bramkarza, szukając tylko okazji do przecięcia lotu piłki i skierowania jej do bramki. Opłaciło się – jeszcze przed upływem godziny gry Blaswich przy interwencji wypluł piłkę wprost po jego nogi i było 6:0.
Norwegowi wciąż było mało, ale Pep Guardiola skrócił jego koncert, pozwalając widowni pożegnać go owacją na stojąco po godzinie gry. I choć mecz wcale się w godzinę nie skończył, to po pokazie Haalanda trudno było cieszyć się tym, co oglądaliśmy później. City kontynuowało dominację, Czerwone Byki wykrwawiały się jak po okrutnej corridzie, licząc tylko na akt łaski. Zanim przyjezdni dostąpili szansy zejścia z boiska, upokorzył ich jeszcze Kevin de Bruyne. Jakby chciał poprawić uderzenie odbite od poprzeczki z pierwszej połowy, przyjął piłkę za polem karnym i wkręcił ją idealnie pod górną siatkę.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet bez kontrowersyjnych decyzji sędziego czy bez indywidualnej wirtuozerii Haalanda City wygrałoby ten mecz. RB Lipsk jak wyszło nieporadne i bezbarwne na pierwszą połowę, tak do końca meczu nie pokazało choćby połowy klasy, jakiej oczekiwali od drużyny kibice w sektorze gości.