Klasyk nie zawiódł oczekiwań, Bayern wygrywa z Manchesterem 4:3
Starcia United i Bayernu to klasyk znany dobrze nieco starszym kibicom, ostatnio jednak rzadko oglądany. A jeśli oglądany, to prawie nigdy z wynikiem korzystnym dla Anglików. Czerwone Diabły wygrały tylko jeden z 10 ostatnich meczów, jeszcze w 2010 roku. Nic zatem dziwnego, że wyprzedana Allianz Arena miała wielkie oczekiwania w środowym meczu 1. kolejki Ligi Mistrzów.
Oczekiwania te zresztą omal nie zostały boleśnie zweryfikowane na początku meczu. W pierwszych minutach gra toczyła się na połowie gospodarzy, a już w 4. minucie Christian Eriksen był o włos od zmieszczenia piłki, bardzo czujnie wybitej z bramki przez Ulreicha. I choć Bawarczycy mogli odetchnąć, to z każdą kolejną minutą ich frustracja tylko rosła: Przez 20 minut nie tylko nie strzelili gola, ale nie zagrozili strzałem bramce Onany. Prawie wszystkie próby wyprowadzenia ataku kończyły się tuż za linią środkową.
W połowie pierwszej odsłony proporcje się wyrównały, choć nie bez zgody Czerwonych Diabłów, które cofnęły się do niższej defensywy. Wydawało się, że z mozolnej budowy ataku nic nie wyjdzie, ale gospodarze przyspieszyli w 28. minucie: sprytne zgranie Kane’a do Sane i padł strzał, przy którym koszmarny błąd zaliczył Onana. A gdy myli się bramkarz, widownia wpada w szał radości!
Nic to, że Bayern miał dotąd xG w granicach 0,04, z barków spadł im ogromny ciężar po niemrawym starcie. I widać to było w kolejnych minutach. Tuż po półgodzinie Musiala doszedł pod linię końcową, wziął na siebie obrońców i wycofał do wbiegającego w wolną przestrzeń Gnabry’ego. Ten bez mrugnięcia okiem wpakował Onanie drugą bramkę.
Stadion jeszcze głośno fetował, gdy Diabły chciały złapać kontakt, ale piłki lecącej przez pole bramkowe nikt nie przeciął. I to, na dłuższy czas, było ich ostatnie słowo. Bawarczycy jakby wyssali cały zapał z Czerwonych Diabłów i przed przerwą jeszcze dwukrotnie mogli strzelić gola. Na dublet pracował zwłaszcza Sane, gdy próbował dokręcić piłkę przy dalszym słupku.
Prawie niewidzialny w pierwszej połowie Rasmus Hojlund pokazał się jednak wkrótce po przerwie. Po odbiorze piłki przed bramką Rashford dograł piłkę Duńczykowi, a ten – po nodze Kima – wturlał ją do siatki. Powrót do gry? Nic z tych rzeczy, zaledwie trzy minuty później ręką w polu karnym zagrał Eriksen i Harry Kane nie dał żadnej szansy Onanie. Od kontaktu do status quo w mniej niż 10 minut drugiej połowy.
Ba, już w 56. minucie mogło być 4:1, gdyby piłka po huknięciu Sane nie wróciła od słupka w pole gry. Bawarczycy jakby chcieli wybić z głowy Anglikom jakiekolwiek punkty na ich ziemi, ku uciesze tętniącego głośno stadionu. Z zadziwiającą łatwością Musiala z kolegami przecinali formację obronną i szukali czwartego gola. A gdy zszedł Musiala, tę samą rolę pełnił Choupo-Moting w ostatnim kwadransie.
Erik ten Hag z kolei do zmian się nie kwapił, do 80. minuty wymienił tylko Eriksena na McTominaya. Ani ta, ani dwie kolejne zmiany nie zmieniły wiele – o gola walczył głównie Rashford, któremu do powodzenia było niezmiennie daleko. Nawet fatalnego błędu Kimmicha na kilka minut przed końcem United nie wykorzystali. Dopiero w 88. minucie, z niemałym szczęściem, leżący już na ziemi Casemiro zdołał kopnąć piłkę pod interweniującym Ulreichem.
Nerwy w końcówce? Raz jeszcze Bayern dał jasną odpowiedź: nie! Wystarczyła jedna strata w ataku i rajd Mathysa Tela. Najpierw mógł asystować Mullerowi, ale ten trafił w słupek. Później sam Tel trafił w Mullera. Nie odpuścił jednak i moment później wsunął piłkę pod poprzeczkę bez pudła. Czerwone Diabły również zdołały jeszcze strzelić gola – już po upływie doliczonego czasu – gdy Casemiro skompletował zupełnie nieoczekiwany dublet. Na więcej jednak szans nie było, a i ten wynik nie odzwierciedla przewagi Bayernu. Z drugiej strony – trzy gole na Allianz Arenie to wyczyn dla nielicznych i wcale nie najgorszy start fazy grupowej.