Górnik rozbił w pył ŁKS na stadionie w Łodzi, najwyższa wygrana od 20 lat
Po niesamowitym widowisku w Kielcach oczekiwania mogły być rozbudzone również w Łodzi. Skoro mecz między zespołami z końca tabeli może wyglądać jak wielki klasyk, to dlaczego nie miałby tak wyglądać pojedynek ostatniego ŁKS-u i wiszącego trzy punkty nad strefą spadkową Górnika Zabrze?
Jeden zasadniczy powód to fakt, że spotkały się dwie drużyny, które strzelają najmniej w całej lidze. Górnik jest pod względem liczby uderzeń na ostatniej pozycji, ŁKS na trzeciej od końca. I choć tysiące kibiców liczyły, że w tym meczu statystyki ulegną poprawie, to rzeczonej poprawy bardzo długo nie było widać.
W grze ŁKS-u widać było wolę walki, determinację i zapał, ale nie było widać... efektów. Przez kwadrans działo się bardzo niewiele, oba zespoły oddały raptem po dwa niecelne uderzenia, dokładnie to samo przyniósł drugi kwadrans. I trzeci również zapowiadał się w najlepszym razie sennie.
Z letargu fanów wyrwała dopiero 42. minuta. Najpierw pierwsze celne uderzenie (Lukoszka) wybronił niepewnie Aleksander Bobek, a moment później młodego bramkarza centrostrzałem zaskoczył Michal Siplak. Zaskoczył też siebie, bo – jak przyznał w przerwie – to nie miał być strzał. Ale skoro weszło, to do szatni Trójkolorowi schodzili z uśmiechami.
Choć jeszcze przed przerwą kilku zawodników ŁKS-u się rozgrzewało, to po przerwie drużyna wróciła bez zmian kadrowych. Zmianie mógł za to ulec wynik, gdy koszmarny błąd obrony łodzian pozwolił Piotrowi Krawczykowi wyjść sam na sam z Bobkiem. Bramkarz prawidłowo wyszedł, a Krawczyk nie wytrzymał presji i chybił.
Po godzinie gry na boisko wbiegł Engjell Hoti, po drugiej stronie Sebastian Musiolik i to właśnie ten drugi odegrał istotną rolę bardzo szybko, już w swojej pierwszej akcji. Musiolik został sfaulowany przez Adama Marciniaka w polu karnym, na co sędzia Szymon Marciniak zareagował wskazaniem na wapno. Do piłki podszedł brylujący ostatnio Daisuke Yokota i pewnie pokonał Bobka.
Dopiero wtedy trener Stokowiec zdecydował się wzmocnić atak, wpuszczając na murawę Pirulo oraz Kaya Tejana. Dziwić mogło zdjęcie Daniego Ramireza, który był jednym z głównych kół zamachowych i tak powolnego ŁKS-u. Żaden z wprowadzonych zawodników nie zdążył się wykazać, a Górnik już miał na koncie trzy gole. W 75. minucie dośrodkowywał z rzutu rożnego Dani Pacheco, a głową do siatki piłkę skierował Kryspin Szcześniak, zaliczając pierwsze w karierze trafienie w Ekstraklasie.
Zmiany w łódzkiej drużynie nie dały najmniejszego efektu, za to zabrzanie dopiero się rozkręcali. W 80. minucie Yokota doskonale wypatrzył Rasaka, Marciniak niechcący zgasił piłkę i pomógł Rasakowi strzelić swojego gola.
Dwie minuty później było już 5:0, gdy swojego drugiego gola dołożył fantastyczny Yokota.
ŁKS czekał już tylko na zejście z boiska, nawet Tejana oglądaliśmy częściej w obronie niż przy próbach ataku. W sektorze gości trwało święto i trudno się temu dziwić. Ostatnia wygrana pięcioma bramkami w lidze miała miejsce jeszcze w 2017 roku, gdy Górnik grał na zapleczu Ekstraklasy. By znaleźć tak wysoką wygraną w najwyższej klasie rozgrywkowej, trzeba się cofnąć do pogromu nad Pogonią Szczecin z 2003 roku!
Piotr Stokowiec nie tylko nie ma powodów do zadowolenia, ale musi wykonać tytaniczną pracę, by odbudować mentalnie drużynę, która przez 95 minut nie była w stanie realnie zagrozić bramce Górnika.