Ligowy semafor: bijatyki na boisku, słaby klasyk i nauka Puszczy, która nie poszła w las
Światło czerwone. Futbol czy MMA?
Wydawało się, że czasy chamstwa na boiskach Ekstraklasy mamy już za sobą. Że zawodnicy zdają sobie sprawę z obecności mnóstwa kamer oraz mikrofonów, które podążają za każdym ich ruchem i podsłuchują niemal każdą wypowiedź. Co więcej, że mentalnie są dojrzałymi ludźmi, którzy wiedzą, że nad agresją trzeba panować, a poddawanie się jej nikomu już nie imponuje i nie robi z nich zadziornych bohaterów.
Tymczasem kiedy doszło już do incydentów, to od razu kilku. Zaczęło się od meczu Cracovii ze Śląskiem Wrocław. W 52. minucie Matias Nahuel, strzelec jedynej (i zwycięskiej) bramki w meczu, został popchnięty przy linii bocznej przez Jakuba Jugasa. Hiszpan zapewne oczekiwał odgwizdania faulu i przeprosin, ale zamiast tego otrzymał kilka niemiłych słów od Czecha i nie wytrzymał, uderzając go twarzą w twarz. Zachowanie pomocnika WKS-u jest oczywiście niedopuszczalne i sędzia nie miał innego wyjścia, jak pokazać mu czerwoną kartkę. Z drugiej strony uważam, że i Jugas powinien zostać ukarany za agresję słowną, bo po jego zagraniu było widać dziką satysfakcję połączoną z prowokacją, co jest zupełnie niezrozumiałe. Tak czy inaczej, obaj zapomnieli co to jest fair-play.
Druga sytuacja to atak Sokratisa Dioudisa na Jordiego Sancheza, na boisku jak i poza nim, już po zejściu do szatni. To wstyd dla gracza na tym poziomie, że nie potrafi powstrzymać emocji i dochodzi nawet do rękoczynów. Nawet wtedy, jeśli Sanchez nie był w tym wszystkim bez winy. Trudno, w takiej sytuacji już lepiej wyżalić się przed kamerami na brak reakcji sędziów.
Nie chcę tu rzucać populizmów, ale trzeba pamiętać, że zawodnicy dają przykład młodszym. A jak pokazały ostatnie wydarzenia w kadrze U17, w sprawach wychowawczych i kwestii nakreślania norm jest jeszcze sporo do zrobienia...
Światło pomarańczowe. Dobry sprzęt, ale słabo gra
Lubimy wracać do starych utworów, bo mimo utraty świeżości przywołują silne emocje. Jednak wszystko się psuje, gdy jakość dźwięku jest rozczarowująca...
Wiele osób czeka dwa razy w roku na spotkanie Legii z Lechem, bo są to klasyki, które niejako definiują Ekstraklasę i jedne z niewielu meczów, o których jest głośniej również za granicą. Zwłaszcza kiedy nie mamy już derbów Warszawy czy Krakowa. Tymczasem niedzielne popołudnie, które miało być deserem tego weekendu, okazało się gotowcem z marketu. No dobra, może jestem zbyt surowy, ale te oczekiwania związane są również z jakością kadr obu zespołów.
Obserwuję nasze rozgrywki od lat i wiem, że obecne składy Lecha i Legii są naprawdę mocne, złożone z wielu utalentowanych zawodników, którzy - co najważniejsze - tworzą drużynę. Do tego mają mądrych trenerów i (chcę w to wierzyć) coraz lepszych dyrektorów, starających się realizować długofalowe wizje. A dodatkowo i Wojskowi, i Kolejorz potrzebują punktów, by wspinać się w tabeli, co powinny pokazywać szczególnie w takich spotkaniach o sześć "oczek".
Szkoda zatem, że tych wielkich emocji trochę zabrakło, że z balonika dość szybko uszło powietrze. Po dwa celne strzały na drużynę oraz wskaźnik xG na poziomie 0.25 (Legia) i 0.47 (Lech) to rozczarowujące statystyki, które pokazują, że obu ekipom zabrakło odwagi, by przejąć inicjatywę. I już nie chcę odwoływać się do terminu, ale towarzyszące rywalizacji święto powinno być inspiracją do większego zaangażowania, a nie wyrachowania i pasywności.
Cóż, pozostaje nam wierzyć, że inne spotkania zrekompensują nam ten mecz, a rewanż będzie już bardziej porywający.
Światło zielone. Puszczo, nie można było tak od razu?
Mniejsze kluby i beniaminkowie zazwyczaj dysponują mniejszymi budżetami, słabszymi piłkarzami czy gorszym zapleczem. Wejście na większą scenę jest trudne, bo ciężko jest rywalizować z potęgami, nawet jeśli tylko krajowymi. Wiadomo, finanse nie poprawią się od razu, lepsi piłkarze nie zaczną pukać (z obstawą agentów, rzecz jasna) do gabinetów prezesów, a frekwencja na stadionie nie podniesie się tylko z powodu awansu do wyższej klasy rozgrywkowej. Jaką przewagę może zatem zyskać taki klub, by gromadzić punkty w tabeli? Postawić na kreatywność, pracować nad niekonwencjonalnym rozwiązaniem stałych fragmentów gry i maksymalnym wykorzystaniem swoich atutów, nawet jeśli początkowo nie ma ich wiele.
I dokładnie to wszystko zaprezentowała Puszcza Niepołomice w spotkaniu z Wartą, przy czym kluczowym zawodnikiem okazał się nasz gracz 15. kolejki PKO Ekstraklasy, Artur Craciun. Podopieczni Tomasza Tułacza stworzyli mnóstwo zagrożenia po rzutach rożnych (6), wolnych (18) czy nawet wyrzutach z autu (6) i w taki też sposób zdobyli obie bramki na wagę trzech punktów. Wiem doskonale, że Żubry stosowały to rozwiązanie już wcześniej, ale dopiero teraz dołączyły do tego odpowiednią skuteczność - cztery celne strzały, dwa gole i pierwsze zwycięstwo na wyjeździe.
Chciałbym, żeby właśnie tą drogą szły wszystkie słabsze i nowe drużyny w rozgrywkach, od samego początku pracując również nie tylko nad pomysłem, ale i precyzją. Trzeba bowiem pamiętać, że rolą beniaminka nie jest tylko uzupełnienie liczby drużyn niezbędnych do rozpoczęcia rozgrywek, ale także podnoszenie ich konkurencyjności, a co za tym idzie, poziomu i jakości. Puszcza już to wie, choć to ŁKS i Ruch grały już wcześniej w Ekstraklasie...