Ligowy semafor: Mistrz bryluje, wicemistrz dołuje, VAR rozgrywki psuje
Światło czerwone. Bardziej od kartki czerwony powinien być Raczkowski
Kiedy lider gra z ostatnią drużyną, serce każe podświadomie trzymać kciuki za słabszego. Gdy ten wygrywa, mecz przechodzi do historii, a dodatkowo daje kopciuszkowi oddech i ogrom pewności siebie. Tyle że po sobotnim szoku (2:0) w Krakowie pierwszym wydarzeniem do komentowania jest decyzja sędziowska Pawła Raczkowskiego, która nijak się nie broni. Wyrzucenie z boiska Gurgula już w 23. minucie wypaczyło przebieg meczu i miało istotny wpływ na jego wynik. Ile razy bym nie oglądał, sensu w tej decyzji nie widzę. VAR wprowadzono dla wyjaśniania kontrowersji, tymczasem tu okazał się narzędziem ich produkcji. Decyzja i tak ostatecznie obciąża głównego arbitra, Lech się od niej odwołał, ale co mu z tego? Mecz przegrany, Jagiellonia dogoniła Kolejorza i z imponującego startu poznańskiej lokomotywy uszła cała para.
Żeby jednak nie było, że tylko Raczkowski i VAR źli, to trzeba oddać obu drużynom, że miały dobre 70 minut na dostosowanie się do nowych warunków. Chcąc odzyskać majstra Lech nie może przy stracie jednego zawodnika rozpadać się na kawałki, do tego grając z zespołem strzelającym najmniej goli w lidze (wiem, po tej kolejce Śląsk przejął pałeczkę, o tym za chwilę). Sporo jest do poprawy w Poznaniu, Puszcza ma prawo świętować, ale swąd po tym meczu pozostanie na długo…
Światło pomarańczowe. Czas żegnać się ze Śląskiem? Za takim trudno będzie tęsknić
Po 14 kolejkach minionego sezonu Śląsk miał za plecami całą ligę, tracąc najmniej goli i notując serię 11 meczów bez porażki. Taki był „efekt Magiery”, dyrektor sportowy Balda i prezes Załęczny brylowali w mediach i nawet w listopadowej 14. kolejce na Tarczyński Arenę tłumy przyszły oglądać mecz z najsłabszym rywalem ligi, Łódzkim KS. Dziś najsłabszym klubem jest Śląsk z tym samym Jackiem Magierą, tymi samymi prezesem i dyrektorem sportowym (choć przed publikacją parokrotnie sprawdzałem, czy któryś nie pożegnał się ze stanowiskiem), którzy jakoś rzadziej udzielają się publicznie. David Balda, w zeszłym sezonie regularnie recenzujący pracę swoją i innych, od ponad miesiąca nie miał nic ciekawego do powiedzenia kibicom. Bo co miałby im powiedzieć? Że transfery się nie bronią, a poziom gry z meczu na mecz wyznacza nowe dno?
Wczoraj oglądanie Śląska było bolesne, bo… znikąd nadziei. Drużyna od pierwszych do ostatnich sekund zawodziła i nawet racowiska sprzyjały posępnej inscenizacji "dzieci we mgle". Jacek Magiera – jak nie on – dał się wyprowadzić z równowagi, a nawet tradycyjna połajanka pod sektorem wrocławskich kibiców była nasycona bezradnością. Oni wiedzą, że muszą wziąć się w garść, tylko najwyraźniej nikt nie ma pomysłu, jak to zrobić. Że przegrali w poniedziałek? Bardziej od wyniku boli niemoc, bo ta udzieliła się nawet zawodnikom, na których WKS mógł w gorszych chwilach liczyć. Wczoraj nie zagrało nic. I jeśli tak to ma wyglądać, to trudno będzie jakkolwiek obronić sens Śląska w Ekstraklasie, za wicemistrzostwo sprzed roku punktów nie ma.
Światło zielone. Jaga ma mniej goli, za to rywali goli z punktów
Po sierpniowej serii sześciu porażek z rzędu zaczęły się komentarze, że Jaga spuchła, przypadkowy mistrz pokazał prawdziwe oblicze, a Imaz powinien udać się na emeryturę do niższej ligi. Wydaje się, że to było tak niedawno, a od tego czasu Duma Podlasia rozegrała 12 meczów i przegrała tylko jeden. Fakt, wyjazd do Poznania był cholernie bolesny, jednak mistrzowie Polski fantastycznie zaadaptowali się do gry co kilka dni. Przeszli wszystkie oczekiwania kompletem punktów w Lidze Konferencji, a w Ekstraklasie kroczą od zwycięstwa do zwycięstwa.
Gra Jagiellonii nie jest już może tak imponująca ofensywnie jak w minionym sezonie, ale to właśnie efekt adaptacji do nowych warunków. Kadra nie jest z gumy, nie można utrzymywać najwyższej intensywności mecz w mecz i liczba strzałów coraz rzadziej przekracza 10 na 90 minut. Ale nowa, bardziej pragmatyczna i wyrachowana Jagiellonia, to także znacznie szczelniejsza defensywa i wyższa skuteczność. Dzięki nim Adrian Siemieniec może pozostać tym samym uśmiechniętym prymusem, który mimo braku stażu trenerskiego zawstydza starszych rywali. Po 14 meczach sezonu jego ekipa ma wprawdzie mniej goli na koncie, ale straconych tyle samo co przed rokiem, a punktów nawet więcej, pomimo gry również na froncie europejskim. A 34-letni Imaz? Dla krytyków miał w weekend gola, asystę i miano zawodnika meczu.