Marsz Rakowa zatrzymany, Legia wciąż w grze o mistrza
Gdyby ktoś 10 lat temu powiedział, że Legia będzie grać z Rakowem o mistrzostwo (i to Raków będzie faworytem!), to wszyscy uznaliby to za słaby żart na prima aprilis. A dziś, w ten prima aprilis właśnie, mogła się rozstrzygnąć sprawa mistrzostwa. Legia wyprzedała wszystkie bilety kilka dni przed sobotnim meczem, za Rakowem przyjechała najliczniejsza w ich ligowej historii rzesza ponad 1600 kibiców i oczy całej piłkarskiej Polski zwróciły się na Stadion Wojska Polskiego.
Wojskowi nie przegrali żadnego meczu od połowy października, co pewnie byłoby imponujące, gdyby nie wynik Medalików, niepokonanych od początku września. Z Rakowem z kolei Legia nie wygrała od 2020 roku, więc to stołeczna ekipa miała więcej do udowodnienia. Częstochowianie przy Łazienkowskiej zaczęli ostrożnie, pozwalając gospodarzom wziąć na siebie ciężar kreowania gry od pierwszych minut.
Ta taktyka wydawała się rozsądna, ponieważ Raków prezentował bardzo solidną postawę w defensywie. Nie wystarczyło jej jednak na zbyt długo. Po kwadransie Pekhart zdołał oddać pierwszy strzał bliski wejścia do bramki. Piłka od słupka wróciła w pole i ponownie rozgrywali ją gospodarze. Muci posłał futbolówkę w pole karne, a tam wysoki Czech bez problemu skierował ją głową pod poprzeczkę.
Trybuny wybuchły radością, a Wojskowi postanowili pójść za ciosem i atakowali dalej. Kovacević miał sporo pracy, broniąc czterokrotnie w pierwszej połowie. A Raków? Przez długie fragmenty pierwszej połowy można było nie poznawać Medalików. Niepokonani od września? Przecież w ciągu pół godziny zdążyli stracić drugą bramkę. Tym razem Josue idealnie wypatrzył Kapustkę z przodu, a ten oddał piłkę Augustyniakowi tak, że wystarczyło dołożyć nogę.
Jeśli kiedyś Raków miał się obudzić, to właśnie w tym momencie. I obudził się! Minęła raptem minuta, a goście złapali kontakt. Z lewego skrzydła piłkę wrzucał Ivi Lopez, a ta spadła idealnie na głowę Bartosza Nowaka. Raków pozostał mniej aktywnym zespołem do końca pierwszej połowy, ale przy odrobinie szczęścia mógłby schodzić do szatni z remisem. Tym razem główkował Lopez, nad bramką.
Po przerwie w zespole gości pojawił się Gutkovskis, zastępując Musiolika na szpicy. O powtórce szturmów z pierwszej połowy można było jednak zapomnieć, gra toczyła się głównie w środku pola. Gorąco zrobiło się dopiero w 55. minucie, gdy Slisz w polu karnym nadepnął na stopę Papanikolau i sędzia wskazał na wapno. Piłkarze i kibice Legii zaczęli protestować, prawie doszło do rękoczynów, a arbiter Piotr Lasyk przyznał rację – Slisz najpierw wybił piłkę.
Niby warszawiacy mogli odetchnąć z ulgą, ale Raków parł naprzód, produkując okazje nawet z pozornie bezpiecznych rozegrań gospodarzy w defensywie. Fantastycznej okazji po błędach obrony nie wykorzystał Gutkovskis, a to wkrótce się zemściło. Po godzinie gry Mladenović posłał daleką wrzutkę na Wszołka w pole karne, a ten efektownym szczupakiem wbił futbolówkę w bramkę, nie dając szansy Kovaceviciowi.
Nic zatem dziwnego, że trener Papszun wprowadził Ledermana i Jeana Carlosa, a chwilę potem Cebulę, szukając powrotu do meczu. Strzelała jednak tylko Legia – na niecałe 20 minut przed końcem Kovacić zatrzymywał Muciego, podczas gdy Hładun przez pół godziny drugiej połowy nie musiał wyłapywać żadnego celnego strzału. Testował go dopiero Lederman w końcówce, ale ani on, ani jego koledzy nie zdołali już zmienić wyniku.