Piątek z Ekstraklasą: Puszcza pozamiatała Lechię, GKS i Motor bez bramek
GKS Katowice - Motor Lublin (0:0)
GKS Katowice nie zdobył choćby punktu w dwóch dotychczasowych meczach przy Bukowej, z kolei Motor tylko na wyjeździe zdołał wygrać. Faworytem wśród dwóch beniaminków pozostawali katowiczanie, ale bez stanowczego wskazania. I faktycznie mecz znacznie odważniej zaczęli przyjezdni ze wschodu, którzy w bardzo żywym otwierającym kwadransie byli bliżsi zadania otwarcia wyniku. Później obie ekipy postawiły na ostrożniejszy atak pozycyjny, co obniżyło rytm spotkania. Zapowiadało się, że do przerwy nie będzie żadnego przebłysku, gdy parę minut przed gwizdkiem podanie z defensywy wypuściło N’Diaye na bramkę. Przyjął świetnie, zgubił obrońcę i huknął poza zasięgiem rękawic Kudły. Byłby to kandydat na gola kolejki, ale nie będzie – VAR pokazał minimalny ofsajd.
Powrót z szatni zwiastował spore ożywienie, a nadzieję mogli mieć szczególnie fani GieKSy. Niewiele zresztą brakło, by gospodarze wyrwali pierwszą bramkę w 54. minucie. W gęstwinie zawodników w polu karnym piłka zaliczyła serię przypadkowych odbić i jakimś cudem nie wpadła do siatki. Trenerzy Górak i Stolarski szukali rozwiązania w zmianach, ale impas trwał nadal. Gdy mijało regulaminowe 90 minut, obie ekipy miały w drugiej połowie niecałe 0,25 xG i tylko błysk indywidualny mógł coś zmienić. Ale błysk nie nadszedł, pozostało zadowolić się punktem.
Puszcza Niepołomice – Lechia Gdańsk (4:1)
Były beniaminek miał w Krakowie za zadanie pokazać obecnemu beniaminkowi miejsce w szeregu. I trudno chyba wyobrazić sobie lepsze otwarcie niż gol po minucie gry, zdobyty po długim wrzucie z autu. Piłkę do gry wprowadzał Abramowicz, a na dalszym słupku czujnie odnalazł się Konrad Stępień, oszukał Brazylijczyka Conrado i huknął z całej siły.
Po tak szybkim ciosie Lechia dobre 10 minut spędziła na dojściu do siebie, a Kewin Komar dopiero w 23. minucie musiał łapać piłkę, zresztą z łatwością. Jeszcze Camilo Mena próbował postraszyć golkipera gospodarzy pod koniec drugiego kwadransa, ale zagrożenia nie było. Nie dość, że w ofensywie gdańszczanom nie szło, to moment później defensywa popełniła "wielbłądy", które skończyły się drugim golem. Abramowicz z lewej strony pola karnego wrzucił piłkę przed bramkę, a tam porzucony przez rywali Michalis Kosidis musiał tylko skinąć głową, by podwoić prowadzenie Puszczy.
Ponieważ Biało-Zieloni nie mogli nawet wyjść ze swojej połowy, trener Grabowski jeszcze przed przerwą zdjął Bobceka i wpuścił Wjunnyka. Ostatnie minuty do przerwy należały do Lechii, ale bez wymiernego efektu – skończyło się na nerwach Puszczy w swojej szesnastce. Kwadrans w szatni lepiej przepracowała chyba Puszcza, ponieważ gospodarze (Stępień) mogli dołożyć kolejną bramkę wkrótce po wznowieniu. Dopiero po kwadransie Lechia zarysowała przewagę w grze, a nie najlepsze zmiany u gospodarzy okazały się pomocne.
Nie zmieniło się jedno: Abramowicz podszedł do linii bocznej, wrzucił piłkę z autu w pole bramkowe, a Roman Jakuba główką dobił Lechię w 78. minucie. I nie było to ostatnie słowo Ukraińca, ponieważ w 87. minucie miał już na koncie dublet, tym razem po świetnej asyście Stępnia. Uradowani rekordową wygraną gospodarze zapomnieli się na moment i właśnie w moment stracili pierwszego gola – Camilo Mena gniewnie wbił się przy bliższym słupku, przy bierności defensywy. Jeszcze Maksym Chłań szukał drugiej bramki, ale za mało i za późno pokazała Lechia w Krakowie.