Poniedziałek z Ekstraklasą: Śląsk pogrążony w Lubinie, Zagłębie bezlitosne w derbach Dolnego Śląska
Zagłębie Lubin – Śląsk Wrocław (3:0)
Derby mają swoje prawa i nawet w zimny, poniedziałkowy wieczór elektryzowały piłkarski Dolny Śląsk. Zagłębie zaliczyło rozczarowującą pierwszą część sezonu, ale co dopiero mają powiedzieć kibice wrocławskiego Śląska? Przy kulejącym morale choćby dominacja w derbach może być cennym zwycięstwem. A wolę zgarnięcia kompletu punktów zaprezentowało niewątpliwie Zagłębie, zdobywając najszybszego gola sezonu po 18 sekundach gry! Pierwsze uderzenie oddał Makowski, a piłka po rykoszecie spadła pod nogi Mateusza Grzybka, który wbił ją z całą mocą do siatki przy zaskoczonym przykucającym Leszczyńskim. Nie tylko ta akcja, ale i kolejny kwadrans pokazały przewagę Zagłębia nad Śląskiem. Celne uderzenie oddał jeszcze Dąbrowski, choć lądowało już w koszyczku bramkarza.
Ten okres zamknął słupek Makowskiego w 15. minucie (choć był spalony), po czym okrzepły już Śląsk zaczął zyskiwać teren. Zdołał wypracować przewagę w posiadaniu piłki i cztery niecelne próby, ale na przerwę Wojskowi schodzili z golem straty do Miedziowych. Stratę zanotowali też miejscowi, ponieważ autor gola zszedł z kontuzją w 40. minucie. Wojskowi wrócili na boisko z nowym animuszem, tyle że przed oddaniem inicjatywy gospodarzom zdołali pokazać tylko jedno niecelne uderzenie Pokornego.
Jak strzelać celnie, pokazał w 55. minucie Mateusz Wdowiak, który zza pola karnego zmieścił piłkę przy dalszym słupku. Podwójnie zawinił przy tym golu Mateusz Żukowski, który najpierw stratą pozwolił na ruszenie z akcją, a później zbyt nonszalancko „krył” Wdowiaka. Nieoczekiwaną szansą na przegrupowanie dla zawodników Jacka Magiery okazała się pirotechnika, której odpalenie na obu końcach stadionu wymusiło dłuższą przerwę. Nie było jednak spektakularnego powrotu po opadnięciu dymu. W obliczu całkowitej nieskuteczności ofensywnej Śląska to Miedziowi mogli podwyższyć, gdy w 83. w rajd z piłką udał się Wdowiak, dopiero w polu karnym zatrzymany przez Wojskowych. Po nim Michał Nalepa główką po rzucie wolnym wystawił na próbę Leszczyńskiego. Po kolejnej przerwie na zadymienie niebywałego gola przewrotką zanotował 18-letni Marcel Reguła. Był już doliczony czas, Śląsk był na deskach i mógł tylko się cieszyć, że nie wszyscy mogli to w dymie dostrzec.
GKS Katowice – Korona Kielce (1:2)
W poniedziałek przy Bukowej spotkały się dwie ekipy, których celem było zbudowanie przewagi nad strefą spadkową. Choć w lidze są tylko beniaminkiem, piłkarze GieKSy byli faworytem spotkania, mając o dwie porażki mniej. Start spotkania to potwierdzał, katowiczanie szukali otwarcia wyniku od pierwszych minut i przez dłuższą chwilę kielczanie nie byli w stanie wypchnąć ich ze swojej połowy. To zemściło się pod koniec pierwszego kwadransa, gdy Lukas Klemenz zagrał dobrą klepkę z Bartoszem Nowakiem i ten pierwszy zdołał trafić „po bramkarzu” do siatki.
GieKSa utrzymywała przewagę aż do ostatnich 10 minut pierwszej części spotkania. Wtedy wykop Dziekońskiego wypuścił Długosza na bramkę gospodarzy, a przy wejściu w pole karne faulował go Alan Czerwiński. Po długiej analizie VAR potwierdził, że Koronie należy się karny. Pedro Nuno nie dał rady za pierwszym razem, Kudła zatrzymał słabe uderzenie. Tyle że golkiper wyszedł przed bramkę i konieczna była powtórka. Portugalczyk drugi raz się nie pomylił i przy samym słupku zmieścił piłkę. Co gorsza dla miejscowych, wkrótce stracili także Mateusza Kowalczyka, który zszedł z urazem. Z szatni nie wrócił także po przerwie Bartosz Nowak, który naciągnął mięsień.
Mimo utraty dwóch ważnych zawodników, GKS naciskał dalej, przeważając przez pół godziny drugiej odsłony. Niestety, jedynym wymiernym efektem była kontuzja kolejnego zawodnika gospodarzy, Klemenza. Do przodu katowiczan ciągnął przede wszystkim Borja Galan, ale z upływem czasu gol na wagę zwycięstwa nie przychodził. W 84. minucie Trojak cudem wybił poza bramkę strzał Zrelaka, z kolei po nim Jędrych wymusił świetną interwencję na Dziekońskim. Gdy wreszcie piłka znalazła się w siatce po rozegraniu rzutu rożnego, Zrelak był na spalonym i radość trwała tylko moment. Więc tylko remis? Nie, jeszcze gorzej – po stracie z atakiem ruszyła Korona, a obrońcy zostawili Dawidowi Błanikowi za dużo miejsca i zdołał wbić gola w 88. minucie! Nawet dopingujący gromko Blaszok przycichł. Korona chciała dojechać do końca z autobusem w bramce. Jak się okazało, wystarczyło zablokować jeszcze dwa uderzenia, by wygrana stała się faktem.