Sobota z Ekstraklasą: Twierdza Wrocław? Nędza Wrocław. Śląsk bez strzału, pomysłu i nadziei
Śląsk Wrocław - Górnik Zabrze (0:1)
Z tylko jednym zwycięstwem i najniższą liczbą strzelonych goli w całej Ekstraklasie, Śląsk Wrocław w sobotni wieczór musiał udowodnić, że ma siłę podnieść się i wywalczyć przynajmniej utrzymanie w lidze. Górnik ma zupełnie inne aspiracje, chcąc na dłużej zostać w górnej części tabeli. Nastawianie się na grad goli w meczu między tymi ekipami byłoby przesadnym optymizmem, a mimo to kibice Wojskowych musieli być rozczarowani, oglądając toczącą ich zespół bezradność w ofensywie. Poza trafieniem Świerczoka w boczną siatkę trudno wymienić groźną sytuację gospodarzy.
Przyjezdni pokazali więcej szybkości, ale i precyzji w grze ofensywnej. Co prawda na efekty przyszło poczekać, ale doskonały przerzut piłki z lewej strony od Erika Janzy okazał się asystą, gdy Aleksander Buksa w swojej drugiej próbie nie dał szans Rafałowi Leszczyńskiemu. Druga połowa rozpoczęła się od kolejnych penetrujących wejść Ismaheela w pole karne wrocławian i dopiero po dłuższej chwili gospodarze zdołali na dłużej przejąć inicjatywę. Jedynym efektem były jednak rzuty rożne i jeden zablokowany strzał zanim Ismaheel po godzinie meczu znów wykorzystał przysypianie obrońców i wyprzedził ich, dając Ambrosowi idealną piłkę na 2:0. Ten jednak zakałapućkał się przed bramką i nic z akcji nie wyszło.
Wprowadzeni po przerwie Żukowski i Musiolik nie podnieśli jakości gry WKS-u, na 20 minut przed końcem wyrównania bliżsi byli Świerczok ze Schwarzem, ale ten drugi odchylił się za mocno. W odpowiedzi Buksa miał momentalnie znacznie lepszą sytuację, którą Leszczyński wyłapał. Na kwadrans przed końcem powinien wpaść w pełni słoweński gol dla Górnika, ale świetna piłka od Janzy nie spotkała się z równie dobrym strzałem Zahovicia przed bramką. Śląsk nie wyglądał na drużynę goniącą wynik czy choćby zdolną do tego. Żółtą kartkę zobaczył nawet trener Jacek Magiera, co jest bardzo wymowne. Dopiero wprowadzony w 88. minucie Adam Basse wywalczył rzut rożny w doliczonym czasie i był to ostatni wart wzmianki fragment.
Widzew Łódź - Zagłębie Lubin (2:0)
W Łodzi spotkało się dwóch ligowych średniaków, z których każdy ma aspiracje do wybrnięcia ze środka tabeli w jej górne rejony. Widzew wygrał tylko jeden z pięciu ostatnich meczów ligowych, a Miedziowi wspinają się po rozczarowującym starcie sezonu. W pierwszych fragmentach zdecydowanie lepiej pokazali się gospodarze. Już w 2. minucie po strzale Kastratiego Hładun musiał wybić na rzut rożny, a pięć minut później bramkarz już nie zdążył zareagować. Jakub Sypek kończył świetną akcję łodzian i zmieścił piłkę pod nogami golkipera. O ile RTS prezentował szybkie akcje zespołowe, zwłaszcza z kontry, o tyle Zagłębie liczyło na talent indywidualny, choćby Tomasza Pieńki, który mocno uderzał w 18. minucie, wymuszając interwencję Gikiewicza.
Zdecydowanie więcej z gry miał przed przerwą Widzew, który mógł, a nawet powinien dołożyć kolejne bramki. W 24. minucie Kerk uderzył w słupek, a 10 minut później również na słupku skończył się kolejny strzał Frana Alvareza. W jego przypadku rykoszet ratował Hładuna, który złapał piłkę. W sumie aż 10 niebezpiecznych ataków wyprowadził Widzew przed przerwą i jego kibice mogli odczuwać niedosyt. Minimalna przewaga mogła zresztą stopnieć bardzo szybko, ponieważ Zagłębie natychmiast po powrocie z szatni rozpoczęło okres ponad kwadransa absolutnej dominacji. Już po minucie wyrównanie mógł dać Wdowiak, zatrzymany tylko przez Gikiewicza. Łodzianie przetrwali napór, a gdy Samuel Kozlovsky – asystent przy pierwszym golu – ponownie wrzutką znalazł Jakuba Sypka, ten wolejem bez przyjęcia ponownie pokonał Dominika Hładuna i uspokoił grę na 20 minut przed końcem. Miedziowi wprawdzie nie zamierzali zwieszać głów, ale gospodarzom wystarczyło nie stracić głowy i skupić się na wybijaniu rywali z rytmu.
Cracovia - GKS Katowice (3:4)
Cracovia strzela więcej goli niż ktokolwiek inny w Ekstraklasie, ale też traci wyjątkowo dużo bramek w pierwszych fragmentach meczu. Pasy chciały potwierdzić pierwszą ze statystyk, gdy w 4. minucie Kudła musiał gasić wrzutkę Kallmana w rękawicach, zamienioną rykoszetem na strzał. Zagrożenia nie udało się stworzyć, za to druga statystyka znalazła potwierdzenie w 15. minucie, gdy Mateusz Mak podszedł do wykonania rzutu wolnego. Najpierw uderzył w mur, ale piłka wróciła do niego i po ziemi znalazł dalszy róg bramki zasłoniętego Ravasa. Sytuacja bolała gospodarzy tym bardziej, że rzut wolny został przyjezdnym przyznany błędnie, faulu na Kowalczyku nie było.
Cracovia próbowała odpowiedzieć, jednak próby kończyły się albo blokowaniem strzałów, albo brak precyzji ułatwiał czujnemu na przedpolu Kudle wyłapywanie piłek. Poważnym ciosem dla katowiczan była kontuzja Adama Zrelaka, który w 25. minucie padł na boisko bez kontaktu z rywalem i został zniesiony na noszach. Mimo to GieKSa wciąż szukała zaskakującego drugiego gola, a w 33. tylko Skovgaard zdjął piłkę z głowy Adriana Błąda po świetnej wrzutce Maka z lewej. Ostatecznie goście dopięli swego kilka minut później, gdy Jakub Jugas głową niechcący wyłożył piłkę Makowi, a ten ruszył sam na sam, minął bramkarza i podwoił prowadzenie. Wystarczyło tylko dotrwać do przerwy bez straty gola, jednak to się nie udało. Pasy szukały kontaktu skutecznie, gdy w 48. minucie niepilnowany Maigaard uderzył z dystansu, a rykoszet uniemożliwił Kudle zmianę kierunku.
Powrót na boisko przyniósł rosnącą presję ze strony Cracovii, ale jej efektami były początkowo tylko żółte kartki dla Klemenza i Bergiera. Na boisko po kwadransie wszedł zatem Van Buren, lecz to nie do niego należał kolejny wielki moment. Nieoczekiwanie Adrian Błąd z piłką postanowił nie wchodzić w pole karne, tylko uderzył z 20 metrów i od poprzeczki w okienku futbolówka wpadła do siatki. Mało tego, w kolejnej akcji Mateusz Mak był o milimetry od hat-tricka, gdy piłka od słupka wróciła na boisko. Dobijał Bergier, ale Ravas go zatrzymał. Zamiast hat-tricka Maka widownia oglądała dublet Maigaarda, który ponownie przymierzył z dystansu i cudownie zmieścił piłkę przy słupku w 70. minucie. W kolejnych minutach emocje coraz częściej owocowały faulami, na co nie mogli narzekać przyjezdni, próbujący wybić z rytmu Pasy. Mimo to Kallman doszedł do świetnej główki w 88. minucie, zatrzymanej efektownie przez Kudłę. Fiński snajper Pasów doczekał się w końcu gola za trzecim podejściem, gdy w 93. minucie głową pokonał Kudłę po rzucie rożnym! Wydawało się, że więcej emocji nie będzie, gdy w ostatniej akcji meczu zostawiony bez krycia Sebastian Milewski wpakował piłkę do bramki Pasów. W tym momencie emocje puściły, po przepychankach posypały się żółte kartki dla zawodników, a czerwoną złapał trener GieKSy. Ale to on wraca do domu z wygraną.
Korona Kielce - Lechia Gdańsk (0:0)
O meczach rozgrywanych w południe mówi się często pogardliwie, że na tę godzinę wpychane są najmniej atrakcyjne starcia. Niestety, spotkanie na kieleckiej Exbud Arenie wpisywało się w ten stereotyp boleśnie, przez 45 minut nie oferując widzom żadnego celnego strzału. Lepiej grę rozpoczęła Korona, ale brakowało konkretów i przyjezdni szybko zaczęli sygnalizować chęć na uciszenie trybun. W 10. minucie Maksym Chłań był bliski gola, ale jego uderzenie zostało zablokowane. Podobny los spotkał Martina Remacle’a w 31. minucie po drugiej stronie boiska. Gdańszczanie mieli zadziwiająco dużo miejsca na rozgrywanie piłki i tylko nie umieli przekuć tego na otwarcie wyniku.
W przerwie trener Jacek Zieliński musiał odbyć ze swoimi zawodnikami mocną rozmowę, ponieważ pierwsze minuty drugiej odsłony pokazały zupełnie inne oblicze Złocisto-Krwistych. Już po pierwszym rzucie rożnym Pau Resta powinien był celebrować gola. Kompletnie niepilnowany główkował jednak ni to w bramkę, ni to do kolegów. Chwilę później, w 51. minucie, Katalończyk miał aż trzy strzały w jednej akcji. Nic nie wpadło, a najlepszą próbę zablokował niefortunnie Jauhenij Szykauka. Kwadrans drugiej odsłony zwieńczył uderzeniem z dystansu Rifet Kapić. Było niecelne, ale tor lotu był zwodniczy i Dziekoński na wszelki wypadek interweniował.
Zwykle ostatni kwadrans był dla Lechii zabójczy, ale tym razem gdańszczanie weszli w niego groźnym wślizgiem Pllany, po którym Dziekoński blokował piłkę przy słupku. Chwilę później Martin Remacle nie pokonał Sarnawskiego. Obaj golkiperzy mieli więcej pracy w drugiej połowie, a Ukrainiec ratował Lechię dwukrotnie w 88 i 89. minucie, zwłaszcza przy strzale Dalmau popisując się refleksem. Dzięki niemu beniaminek wywozi cenny punkt, a Sarnawski notuje pierwsze czyste konto w Ekstraklasie.