Sobota z Ekstraklasą: Wymęczone zwycięstwo Legii nad Zagłębiem po czerwonej kartce
Legia Warszawa – Zagłębie Lubin (2:0)
W żadnej z tych drużyn nie doszło w letniej przerwie do rewolucji kadrowej i choć oczekiwania były wyższe od Legii, to Miedziowi musieli pokazać więcej niż dotąd – przegrali osiem ostatnich meczów ze Stołecznymi. Obie jedenastki zgodnie weszły więc w swoje role: Legia ekipy dominującej na boisku, a Zagłębie broniącej i czekającej na sporadyczne okazje. Faktycznie, Wojskowi mieli znacznie więcej z gry, ale długo obie drużyny grzeszyły niedokładnością, przez co strzałów było jak na lekarstwo. Gdy w 21. minucie wykop od bramki skończył się radością trybun, Marc Gual był wyraźnie na spalonym. Szkoda, i Hiszpan, i asystujący mu Wszołek zagrali to prawie podręcznikowo.
Spalony mógł zaboleć podwójnie, gdy Dąbrowski okazał się zaskakująco bliski pokonania Tobiasza uderzeniem z dystansu pod koniec drugiego kwadransa. To było ostatnie zagrożenie stworzone przed przerwą przez przyjezdnych, a i gospodarze nie porwali tłumów. Wyrównali jedynie rywalizację na celne uderzenia, gdy Marc Gual z rzutu wolnego posłał płaski strzał pod murem. Gdyby był nieco mocniejszy, Burić mógłby go nie zatrzymać. Przerwa nie przyniosła zmian kadrowych ani wielkiej odmiany w grze po powrocie, momentem zwrotnym wydawał się faul Nalepy na Luquinhasie. Stoper najpierw zobaczył żółtą kartkę, ale po weryfikacji VAR czerwoną.
Jeśli wcześniej Wojskowi mieli przewagę, to teraz przytłaczali Miedziowych, nie pozwalając im na wyjście z własnej połowy. Zamknięci w potrzasku przyjezdni byli za to bardzo skuteczni w defensywie, w czym pomagały im kompletnie rozregulowane celowniki legionistów. Wydawało się, że Zagłębie wywiezie punkt z Warszawy, gdzie dodatkowo kontuzję zaliczył bardzo solidny Pankov. Ale nie, w 86. minucie kąśliwym uderzeniem z dystansu Rafał Augustyniak zmieścił piłkę przy samym słupku. Ogromny ciężar spadł z barków gospodarzy, którzy pozwolili Zagłębiu szukać wyrównania i wrócili z zabójczym atakiem, gdy zrobiło się miejsce. Egzekutorem w doliczonym czasie okazał się poszkodowany z faulu na czerwoną kartkę - Luquinhas.
Pogoń Szczecin – Korona Kielce (3:0)
Pogoń Szczecin do sobotniego meczu z Koroną Kielce przystępowała w pozycji faworyta. Kielczanie w minionej kampanii dopiero w ostatniej kolejce uratowali się przed spadkiem i w rywalizacji z mającymi wysokie ambicje "Portowcami" byli underdogiem. Początek meczu rozpoczął się od ataków Pogoni. W pierwszych pięciu minutach Xavier Dziekoński musiał dwukrotnie radzić sobie z dośrodkowaniami Wahana Biczachczjana i Kamila Grosickiego. W 12. minucie meczu groźny strzał na bramkę oddał Eftyhmis Koulouris, jednak nie zdołał zagrozić bramkarza Korony. Osiem minut później swoich sił spróbował natomiast Linus Wahlqvist, który huknął ile fabryka dała, jednak minimalnie się pomylił.
W 28. minucie powinno być już 1:0 dla Pogoni. Mocno z daleka uderzył Alexander Gorgon i tylko dzięki efektownej paradzie Dziekońskiego, kielczanie nie przegrywali. Co się odwlecze, to nie uciecze. W 35. minucie duet greckich piłkarzy Pogoni wypracował gola otwierającego sobotnie spotkanie. Leonardo Koutris świetnie dośrodkował z boku boiska, a piłkę głową do siatki skierował Efthymis Koulouris. Przed przerwą wynik mógł być jeszcze wyższy, jednak Dziekoński dobrze obronił nogami strzał Biczachczjana.
Druga odsłona rozpoczęła się kapitalnie dla Pogoni. Już w 46. minucie gry po dośrodkowaniu Grosickiego, ręką zagrał Dawid Błanik i sędzia wskazał na jedenasty metr. Do piłki podszedł Koulouris, który nie pomylił się i powiększył prowadzenie swojej drużyny. Kielczanie po tej bramce wyraźnie się podłamali. Nie byli w stanie na poważnie zagrozić defensywie drużyny ze Szczecina. Stać ich było jedynie na okazjonalne uderzenia z dystansu, które nie przynosiły żadnego zagrożenia pod bramką Valentina Cojocaru. Ostatecznie mecz w 84. minucie meczu zamknął Kacper Łukasiak. 20-latek świetnie przymierzył przy słupku z okolic 13. metra, nie dając Dziekońskiemu żadnych szans na skuteczną interwencję. Pogoń tym samym świetnie inauguruje sezon, a Korona ma o czym myśleć przed następnymi spotkaniami.
GKS Katowice – Radomiak Radom (1:2)
Święto w Katowicach – na bilety od kilku dni nie było żadnych szans, w końcu GieKSa wraca po dwóch dekadach nieobecności, a drugie tyle nie grała z Radomiakiem. Skazywany na pożarcie w lidze beniaminek stanął oko w oko z gruntownie przebudowanymi Zielonymi, którzy co prawda rozczarowali w minionym sezonie, ale są znani z szybkich podań, którymi potrafią ciąć defensywę rywali raz za razem. Chcieli zacząć bardzo dobrze, ale swoich okazji szukał też GKS i już w 10. minucie Kikolski ratował Radomiaka przed stratą gola, gdy piłka szła pod poprzeczkę po rzucie wolnym Borjy Galana. Moment później Kikolski ponownie uwijał się na linii, a odpowiedź radomian przyszła po kwadransie gry – Wolski z bliska trafił tylko w poprzeczkę.
Świetną okazję zmarnował też Leonardo Rocha, ale zrehabilitował się wkrótce, gdy w 24. minucie wyskoczył do główki i nie dał szans Dawidowi Kudle. Trójkolorowi próbowali się pozbierać, ale Rocha zadał im kolejny cios w 37. minucie, tym razem zaskakującym strzałem z obrotu. To wystarczyło, do przerwy przyjezdni byli już bardziej cofnięci, a GKS niezmiennie oszołomiony.
Radomiak wrócił w gotowości do obrony przewagi, ale chyba nie spodziewał się determinacji katowiczan. W niewiele ponad kwadrans gospodarze oddali pięć strzałów i to nie były uderzenia tylko do statystyk. Dodatkowo kartki dostali niemogący zatrzymać GieKSiarzy Vagner i Grzesik. Gdy ofensywna intensywność nie dała efektów, na boisko wbiegł Adam Zrelak. To nie on jednak okazał się najjaśniejszą postacią katowiczan. W 82. minucie pierwszego gola GieKSy w sezonie zdobył potężną rakietą z dystansu Mateusz Marzec. Ten gol był jak zastrzyk adrenaliny i do ostatnich sekund katowiczanie walczyli o remis, lecz ten nie nadszedł, Radomiak wywozi wygraną.