Liverpool znów odwrócił losy meczu. Robertson zaskoczył Wilki
Goście byli rzecz jasna faworytami dzisiejszego starcia, a od początku spotkania wyglądali tak, jakby jeszcze trzymał ich "jet lag" po powrotach samolotami ze swoich zgrupowań reprezentacji, albo nawet jakby myślami byli jeszcze na wakacjach, mimo że w Premier League gramy już przecież piątą kolejkę.
Brak Virgila Van Dijka i Trenta Alexandra-Arnolda było widać już w pierwszych akcjach spotkania. Co prawda ten drugi nie jest ostoją w defensywie, ale jednak istnieje spore prawdopodobieństwo, że w siódmej minucie zachowałby się lepiej niż przebudowana i grająca w eksperytmentalnym składzie defensywa The Reds.
Pedro Neto wbiegł w pole karne, gdzie minął Joe Gomeza i Joela Matipa, posłał piłkę wzdłuż bramki pomiędzy Alissona i młodego Jarrella Quansaha, a ta dotarła pod nogi Hee-Chan Hwanga, którego nie zdołał powstrzymać Andy Robertson. Zawodnicy Liverpoolu byli aż do bólu apatyczni i powolni. W żadnym elemencie gry nie przypominali drużyn prowadzonych przez Jurgena Kloppa.
Nie zmieniało się to nawet wtedy, gdy wchodzili w posiadanie piłki. Najczęściej futbolówkę wymieniali wówczas obrońcy oraz defensywni pomocnicy zespołu, a ofensywa po prostu nie istniała. Cody Gakpo przypomniał o sobie pierwszy raz w samej końcówce pierwszej połowy, gdy oddawał niecelny strzał głową. Mohamed Salah chwilę później znalazł się z piłką w polu karnym i był to jeden z nielicznych jego kontaktów z piłką w tej części boiska.
Do przerwy nikogo na Molineaux nie zdziwiłby wynik 2:0, bo wcześniej w świetnej sytuacji znalazł się Matheus Cunha. Brazylijczyk spotkał się z piłką zagraną idealnie przez Neto, ale zaliczył fatalny kiks, przez który co najwyżej może trafić do kompilacji zupełnie nieudanych uderzeń, a nie na listę strzelców dzisiejszego meczu. Liverpool od punktów do przerwy dzieliła naprawdę długa droga.
Największych trenerów poznaje się jednak po tym jaki wpływ potrafią wywrzeć na swoim zespole w przerwie oraz po wprowadzanych korekatch personalnych. Klopp wywiązał się z obu tych roli wyśmienicie. Wprowadził na plac gry Luisa Diaza w miejsce słabego Mac Allistera, a gra zespołu całkowicie odżyła.
Niemiec poszedł jednak za ciosem i zaordynował kolejne zmiany, wprowadzając z ławki Darwina Nuneza i Harveya Elliota. Zaordynował je jednak przy stanie 0:1, a zrealizował przy remisie 1:1. Liverpool naciskał, zamknął Wolves w swoim polu karnym, a Cody Gakpo dobrze zamknął akcję, w której na najważniejsze zagranie zdecydował się Salah. Holender sekundę później opuścił jednak boisko.
Cała druga część spotkania była zupełną odwrotnością pierwszej, a obie ekipy jakby zamieniły się koszulkami. Mimo wysokiego wskaźnika posiadania piłki, wielu szarżom swoich ofensywnych zawodników i strzałów na bramkę Jose Sa, na tablicy wyników wciąż widniał remis. Przełom nadszedł w 85. minucie spotkania.
Po rzucie rożnym Sa chciał szybko rozpocząć kontrę swojegi zespołu, ale popsuł daleki wykop i w środku pola piłkę przejęli The Reds. Wilki miały niemal cały zespół w defensywie, ale nie spodziewały się takiego obrotu spraw i zaskoczoną stratą swojego bramkarza obronę zaskoczył penetrujący pole karne Robertson. Nominalny lewy obrońca znalazł się po prawej stronie pola karnego i prezycyjnie wykończył podanie Salaha. Tym samym w swoim 200. meczu dla Liverpoolu w Premier League, w którym dodatkowo pełnił rolę kapitana zespołu, strzelił on najważniejszą bramkę spotkania.
Gospodarze nie potrafili już zareagować na taki obrót spraw i tylko przyjęli kolejnego gola, przy którym trzecią asystę zanotował Salah. Tym razem jednak Egipcjanin nie wykazał się wybitną wizją gry, a jedynie zagrał do Elliota, który znalazł mysią dziurę i posłał piłkę, która odbiła się od wewnętrznej strony słupka. Do przerwy nic tego nie zapowiadało, ale Liverpool wygrał dzisiaj z Wolves 3:1 i kontynuuje świetny start sezonu.