Remis w klasyku w Warszawie, Kolejorz postawił się Legii
Wiele piłkarskich klasyków mieliśmy w krajowej piłce, ale żaden obecnie nie dorasta do tego. W niedzielę o 17:30 Legia podejmowała Lecha na wypełnionym po brzegi i tętniącym Stadionie Wojska Polskiego. Choć oba kluby mają stabilną sytuację i są na podium w tabeli PKO BP Ekstraklasy, to przyszło im walczyć w niekoniecznie najlepszym momencie.
Lech Poznań dostał przecież bęcki od Fiorentiny ledwie trzy dni wcześniej, a Legioniści tydzień temu wypuścili z rąk wygraną w Legnicy, z niemal pewną spadku Miedzią. Ponieważ kilkadziesiąt minut przed meczem Legia-Lech swoje spotkanie wygrał Raków Częstochowa, presja na gospodarzach wzrosła, jeśli nie chcieli stracić dystansu do ligowych liderów.
Jeśli faktycznie tę presję odczuwali, to musiała zadziałać motywująco, ponieważ Wojskowi ruszyli na Lecha z dużą pewnością siebie. Prowadzenie wypracowali szybko i zupełnie nie przejmując się zawodnikami w niebieskich strojach. Josue posłał doskonałe prostopadłe podanie do Wszołka, a ten ze skrzydła wyłożył piłkę Pekhartowi, któremu zostało jedynie dołożyć nogę. Wszystko w tej akcji było podręcznikowe.
Gospodarze prezentowali się nieporównanie lepiej fizycznie i kontrolowali przebieg gry, sprawdzając Filipa Bednarka jeszcze dwukrotnie. Mistrzowie Polski z kolei przez całą pierwszą połowę wypracowali tylko jeden celny strzał. Mikael Ishak znalazł się w bardzo dobrej sytuacji w 29. minucie, ale jego mocny strzał trafił wprost w Dominika Hładuna. W doliczonym czasie gry pierwszej połowy próbował jeszcze z wolnego Barry Douglas, ale niecelnie.
Mieli o czym myśleć Lechici w przerwie i chyba na coś wpadli. Tuż po powrocie uciszyli na chwilę Stadion Wojska Polskiego, zdobywając wyrównanie. Bardzo dobrze akcję pociągnął Michał Skóraś, do wrzutki skakali Sousa i Ishak, a po walce futbolówka spadła pod nogi Portugalczyka. Afonso Sousa instynktownie kopnął z paru metrów i nawet walczący z piłką na linii Slisz nie dał rady jej zatrzymać.
Kolejne 20 minut gry dalekie było od poziomu, jakiego oczekiwaliby kibice i komentatorzy od meczu dwóch wielkich drużyn. Walkę piłkarze traktowali bardziej jako przepychanki na boisku niż efektowną grę. Legia trzymała – jak się wydawało – kontrolę, ale nic z tego nie wynikało. Gdy w końcu Lech ruszył z drugą od przerwy akcją, udało się zdobyć drugiego gola. To był już dublet Sousy i o ile pierwszy gol był raczej z gatunku wcisków, o tyle ten drugi… palce lizać!
Niecałe pięć minut później Ba Loua był pewien, że strzelił trzecią bramkę dla Kolejorza, co dodatkowo przyciszyło i tak coraz bardziej strapiony Stadion Wojska Polskiego. Gol był, ale zaliczony nie mógł zostać – przyjezdni spalili w ataku. Legia nie przegrała u siebie od 363 dni, więc i nic dziwnego, że gospodarze mieli problem z odnalezieniem się w tej sytuacji.
Gdy Wojskowi się ocknęli, w ostatnich 10 minutach mecz nabrał znów rumieńców i zaczęło się strzelanie na obie bramki, niestety niecelne. Celownikiem wykazał się dopiero w 88. minucie Paweł Wszołek, który doskonale wykorzystał podanie Rosołka i skierował piłkę do siatki przy klęczącym bezradnie Bednarku.
Gospodarze wrzucili najwyższy bieg i walczyli do końca doliczonego czasu, by uratować komplet punktów. Brakło jednak czasu. Remis niespecjalnie cieszy w tej sytuacji kogokolwiek, może poza Rakowem Częstochowa i Pogonią Szczecin. Medaliki powiększają przewagę w tabeli do ośmiu punktów, a Lech nie zdołał uciec Portowcom.