Salah i Gakpo pogrążyli Everton, pewna wygrana w derbach
Derby Merseyside zawsze mają swoją wagę, rzadko jednak stają się "być albo nie być" dla każdej z drużyn. Liverpool i Everton w poniedziałkowy wieczór potrzebowały punktów, by uratować fatalny sezon. Oczywiście, ten ratunek co innego znaczy dla walczących o puchary The Reds, a co innego dla The Toffees przy dnie tabeli, ale walka musiała być zacięta.
Zaczęło się zgodnie z planem, a więc od najazdu Liverpoolu i – heroicznej chwilami – obrony Evertonu, który dopiero po półgodzinie zdołał oddać celny strzał. Próba Idrissy Gueye była jednak bardzo niecelna. Bliżej byli kilka razy gospodarze, choćby w 17. minucie, gdy Darwin Nunez z wyskoku skierował piłkę pod bramkę i dał Gakpo szansę na pierwszego gola. On również nie strzelił.
Gdy sąsiedzi z niebieskiej strony Stanley Park złapali trochę tchu, w 36. minucie byli bardzo bliscy uzyskania prowadzenia. Tarkowski po rzucie rożnym trafił jednak w słupek, a piłkę przejęli gospodarze. Darwin Nunez ruszył co sił w nogach pod bramkę Evertonu, dograł do wchodzącego środkiem Mo Salaha, a ten dał prowadzenie gospodarzom. To był kluczowy moment meczu.
Choć The Reds mogli jeszcze podnieść wynik pod koniec pierwszej połowy, to na przerwę oba zespoły zeszły przy stanie 1:0. Cokolwiek powiedział w szatni przyjezdnym Sean Dyche, stało się nieważne już w 48. minucie, gdy swojego pierwszego gola w nowych barwach zdobył Cody Gakpo. Od strzału lepsze było odegranie Trenta Alexander-Arnolda.
Gospodarze prowadzili już 2:0, a The Toffees byli niezmiennie bezradni. Nie tylko w defensywie, zresztą – nawet dochodzący w 81. minucie do strzału Tom Davies wydawał się zaskoczony okazją i nie przymierzył najlepiej, a jego główka przeszła poza bramką. Najwięcej okazji zmarnował jednak Mo Salah, który mógłby schodzić z boiska nawet z hat-trickiem, a przynajmniej z dwoma trafieniami. Zwłaszcza w 88. minucie powinien był lepiej odnaleźć się w polu karnym.
Nic to, wygrana w derbach i komplet punktów wprawiły Anfield w euforię, a zawodnicy schodzili oklaskiwani na stojąco. Początek wielkiego powrotu? Spokojnie, nie każdy da The Reds aż tyle możliwości, co nazbyt bezradni sąsiedzi.