W Rajdzie Dakar nie można jeździć… za szybko. Hołowczyc: to chory pomysł
Każda z klas ma wyznaczone inne limity prędkości. Najszybciej mogą się poruszać samochody kategorii T1 – do 170 km/godz. Motocykle nie mogą przekroczyć 160 km, ciężarówki 140 km, pojazdy klasy challenger 135 km, a SSV – 125 km.
Jak zmierzyć prędkość na środku pustyni? Przy obecnej technice to bardzo proste. Każdy pojazd ma zamontowany lokalizator GPS, który co parę sekund w czasie rzeczywistym mierzy prędkość. Jeśli jeden impuls wykaże zbyt szybką jazdę, pozostaje to bez konsekwencji. Jeśli kolejny to potwierdzi, nakładane są kary, najczęściej jest to jedna minuta dodana do wyniku.
Część zawodników jest zdecydowanie przeciwna takim ograniczeniom. W tym gronie jest m.in. najbardziej doświadczony polski kierowca startujący w tegorocznym Dakarze Krzysztof Hołowczyc.
"To chory pomysł. Nie wiem, czemu to ma służyć. Motorsport polega na prędkości, nie można nam jej zabierać. Kiedyś naszym Mini jechaliśmy z wydmy 219 km na godz., a później dostaliśmy za to niezłą reprymendę od szefa naszego zespołu. Zupełnie tego nie akceptuję, ale co zrobić, takie zasady obowiązują wszystkich, więc trzeba ich przestrzegać" – przyznał "Hołek", który do Dakaru wrócił po dziewięciu latach przerwy. W ostatnim swoim występie w 2015 roku był trzeci, co pozostaje jedynym polskim podium w tej "królewskiej" kategorii.
Podobnego zdania jest młody motocyklista Konrad Dąbrowski. Jego zdaniem ograniczenie prędkości jest… niebezpieczne.
"Dla mnie to zupełna głupota. Moim zdaniem jest to wręcz niebezpieczne, bo jadąc 159 km na godz. cały czas muszę patrzeć góra – dół, by kontrolować prędkość. To właśnie jest groźne, bo mnie rozprasza. Mamy co prawda brzęczek ostrzegawczy, ale przy tej prędkości i tak go nie słyszę. Zespoły fabryczne są uprzywilejowane, bo mają elektroniczny ogranicznik prędkości, ale my nie mamy dostępu do tej technologii" – powiedział.
Dodał, że rozwiązanie, które miało służyć także wyrównywaniu szans, nie spełnia tej funkcji.
"Nie uważam, że to jest wyrównanie szans z zawodnikami z lepszymi motorami. Nawet jakby byli o te kilka kilometrów szybsi, to ja i tak teraz więcej do nich tracę cały czas kontrolując prędkość i rozpraszając się. Przyspieszam i zaraz musze zwalniać, gubię rytm jazdy" – podkreślił.
Zalety tego rozwiązania dostrzega natomiast startujący w klasie challenger Marek Goczał. Zwraca jednak uwagę także na inny aspekt tego tematu.
"Myślę, że chodzi tu o dwie rzeczy. O bezpieczeństwo, ale pewnie także o to, żeby samochody za duże pieniądze z klasy T1 nie przegrywały z takimi jak nasze, co stało się np. w Abu Zabi. Organizator będzie tego bardzo pilnował, bo inaczej ta klasa T1 z samochodami za grube miliony nie miałaby sensu" – zaznaczył.
"Ale wydaje mi się, że gdzieś trzeba wyznaczyć jakieś limity, bo inaczej byłoby to jakieś szaleństwo, przekraczanie kolejnych granic. Sztuką jest to dobrze zrobić. Do obecnych ograniczeń mam spore zastrzeżenia. Np. my mamy prędkość dozwoloną o 5 km mniejszą od ciężarówek. I to jest bardzo niebezpieczne, gdy te kolosy zaczynają wyprzedzać małe samochody. My im odjeżdżamy na wydmach, a one później dochodzą nas na prostej. Ile już szyb traciliśmy przez kamienie wylatujące spod ich kół…" – dodał najstarszy z "klanu Goczałów", który w piątek stracił szansę na sukces w rajdzie.
Jeszcze inne podejście do kwestii limitów prędkości ma pilot saudyjskiej zawodniczki w klasie SSV Marcin Pasek.
"Uważam, że w T1 powinno to być nielimitowane, lub wyżej limitowane. Co do reszty klas, to przy tych konstrukcjach myślę, że limit prędkości jest potrzebny. To przede wszystkim kwestia bezpieczeństwa" – zaznaczył Pasek, śledzący trasę odcinków specjalnych z fotela obok kierowcy.